Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Waldemar Dąbrowski: To było rzeźbienie w przestrzeni niepewności

Anita Czupryn
Anita Czupryn
Waldemar Dąbrowski: Teatr bez widza jest, rzecz jasna, bytem niepełnym
Waldemar Dąbrowski: Teatr bez widza jest, rzecz jasna, bytem niepełnym Materiały prasowe TW-ON
Czułem dojmujący ból. Pusta scena. Fortepian, który stoi na tej scenie, jest tylko meblem. Bardzo pięknym, bo fortepiany na ogół mają cudowną formę rzeźbiarską, ale nie wychodzi z niego żaden dźwięk. To jest dramatyczne przeżycie – mówi Waldemar Dąbrowski, dyrektor Teatru Wielkiego Opery Narodowej.

Jak wygląda kierowanie Operą Narodową w czasie pandemii? Wzdycha Pan…

Tak, ponieważ pandemia to jest wyzwanie zupełnie innego typu niż to, których wcześniej doświadczaliśmy. Opera zaś to jest ogromny, złożony mechanizm; mechanizm wielowymiarowy, który na końcu tworzy to, co publiczność widzi na scenie, a co ma być źródłem wzruszeń i refleksji intelektualnej. Krótko mówiąc, ma być rodzajem takiego przeżycia, które zabiera się ze sobą do domu i dzięki któremu buduje się samego siebie; buduje się swoją osobowość. Tymczasem w pandemii tym dominującym uczuciem jest pustka, bo teatr bez widza jest, rzecz jasna, bytem niepełnym. Wprawdzie wszystkie zespoły artystyczne pracują, bo naszym zadaniem jest podtrzymanie gotowości do tego momentu, który właśnie się wydarzył, czyli na powrót otwarcia teatru, choć dla 50 procent publiczności, ale wszystko jest inaczej. Praca w zespołach artystycznych, a w przypadku naszego chóru jest to około 100 osób, podobnie orkiestry, z zachowaniem reżimów sanitarnych, jest zupełnie inna. Nie muszę dodawać, że daleko trudniejsza.

Kina, teatry, filharmonie zostały otwarte, nie wiemy, na jak długo. A raczej można się spodziewać, że na krótko.

Ten lęk wciąż nam towarzyszy. Zdajemy sobie sprawę, że ta przestrzeń wolności – ta odrobina, która została dana muzeom i galeriom, teatrom, w tym operze – jest zagrożona. Jeżeli przyjdzie trzecia fala pandemii, to będziemy musieli się z tym pogodzić. Na razie naszą radość budzi niezwykła reakcja publiczności. A tego się baliśmy najbardziej – że odbudowanie naszej więzi z widzem może okazać się niełatwe. Tymczasem bilety na „Madame Butterfly”, w tej liczbie, w jakiej były dostępne, sprzedały się w 15 minut.

Ku wielkiej mojej rozpaczy, bo kocham tę operę.

Aleksandra Kurzak, której głos nieustannie się rozwija i która zadebiutuje na naszej scenie w tej partii, to z pewnością będzie wielkie wydarzenie.

Bez wątpienia. Zastanawiał się Pan, co dziś powiedziałby Aleksander Bardini, który pod koniec lat 80. wywróżył, że zostanie Pan dyrektorem Opery Narodowej?

Aleksander Bardini był mędrcem i to wcale nie dlatego, że miał kiedyś jasnowidzenie i powiedział mi, że będę kierował operą. Myślę, że mógłby powiedzieć nam: „Bądźcie mądrzy i cierpliwi”. Jesteśmy w sytuacji, która wymaga działania roztropnego i pewnego rodzaju odwagi, a równocześnie mobilizuje do indywidualnego wysiłku. Opera jest przecież jak małe miasteczko, jeśli policzymy te ponad tysiąc osób zatrudnionych, do tego kilkaset współpracujących, rodziny, bliskich, przyjaciół, również żyjących w sytuacjach nieustannych zagrożeń. Ktoś ma tu męża – ratownika medycznego, czyjaś żona pracuje w szkole, zatem potencjalne ogniska zarazy pojawiają się nieustannie. Profesor Bardini powiedziałby pewnie: „Nie traćcie wiary w talenty człowiecze”. Przekonaliśmy się, że omnipotencja człowieka, jego władanie nad światem, nad przyrodą, jest mocno limitowane i starać się trzeba. Jesteśmy przygotowani do wojen konwencjonalnych, mamy rakiety, które mogą zniszczyć inne rakiety, odpowiednie formacje wojskowe, tymczasem to ten niewidzialny wróg staje się jednym z najgroźniejszych. I to nie tylko w skali państwa, kontynentu, ale świata. Starajmy się pomniejszyć wszystkie ryzyka, a równocześnie nie traćmy z pola widzenia tego, co jest najważniejsze, czyli to, co będziemy mogli zaproponować naszym widzom, kiedy już się te wrota otworzą.

Jak pandemia wpłynęła na naszą więź z muzyką?
Paradoksalnie, a tak mi się przynajmniej wydaje, pandemia wpłynęła na tę więź pozytywnie. To wyciszenie, zamknięcie w czterech ścianach spowodowało głód tego co dobre, sensu wspólnoty, który rodzi się w czasie uczestnictwa w spektaklach. Mierzymy to bardzo specyficzną miarą, mianowicie oglądalnością naszych produkcji online. Może to jest medium zimne, bo przechodzi przez ekran telewizora czy komputera, to jednak liczba osób, które wchodziły na nasze strony, wynosiła miliony. Nasze działania w mediach społecznościowych osiągnęły wielomilionowe zasięgi użytkowników, a streamingi licznych spektakli na platformie vod.teatrwielki.pl zgromadziły publiczność odpowiadającą widowni Teatru Wielkiego na blisko pięciu tysiącach spektakli. To są świadectwa, że ludzie tego potrzebują. Jeśli każdy z nas jest białą kartką, to zapisuje sens swojej osobowości także miarami kultury, tego przyrodzonego człowiekowi pragnienia uczestnictwa w świecie wyższej proweniencji, jaką jest świat sztuki. Przyznam, że na początku był we mnie lęk przed tym, czy widz się nie odwróci od teatru. Ale widzę, co się teraz dzieje, chociażby w naszej otwartej galerii. Mamy znakomitą wystawę Jana Cybisa, klasyka polskiej sztuki, kolorysty, który rozpiął most nad dwiema epokami – Polską międzywojenną i powojenną; wychował wielu wspaniałych artystów. Nie byłem jednak wcale taki pewien czy Cybis przyciągnie publiczność. Okazało się, że w dniu otwarcia tej ekspozycji, stały przed Galerią Opera kolejki. Zatem to pragnienie uczestnictwa w kulturze przyrodzone każdemu z nas zostało spotęgowane przez ten czas osamotnienia, izolacji, czy jak byśmy tego nie nazwali; przez czas dziwny, inny, nie do końca zrozumiały.

Muzyka w czasie pandemii, jeśli nie umiera, to jest zagrożona śmiercią, bo nie ma tego, co jest istotne, czyli kontaktu z publicznością – piszą publicyści. Publiczność rozproszona po swoich domach może włączyć płytę, może słuchać online, ale to nie jest to samo przeżycie.

Oczywiście, że nie. Ale jeżeli spojrzymy z perspektywy kulturowej na polską rzeczywistość, to my wciąż mamy bardzo duży dystans do odrobienia. Nie jesteśmy ani Wiedniem, ani Paryżem, ani Mediolanem, gdzie tego rodzaju wrażliwość dziedziczona jest przez wiele pokoleń. My wciąż jesteśmy krajem na dorobku. Mocno zaprzeczyłbym twierdzeniu, że muzyka klasyczna umiera przede wszystkim dlatego, że jest nieśmiertelna. Bach, Mozart, Beethoven, Chopin to są wartości kultury niewyczerpywalne, które będą się odnawiać w każdej epoce i w każdej sytuacji. Nasze zespoły są w pełnej gotowości artystycznej. Nie jest tak, że przerwaliśmy próby, że artyści nie pracują nad sobą. 25 lutego otwarcie rozpocznie wspaniały balet Krzysztofa Pastora „Romeo i Julia” do cudownej muzyki Siergieja Prokofiewa i tu znów – bilety rozeszły się błyskawicznie, wprawdzie w tej skromnej części, w której nam dziś dozwolono, ale to pokazuje, jaka jest reakcja ludzi czekających na to otwarcie teatrów. Udział w zbiorowym widowisku jest tak samo naturalną potrzebą, jak oddychanie każdego z nas. Zmieniają się emocje, wymienia się energia między sceną a widownią, ale także pomiędzy ludźmi rodzą się bardzo intymne relacje, które wynikają z siły tego uniwersum kultury. Muzyka klasyczna nie umiera i nie umrze; wróżono jej po stokroć różnego rodzaju kryzysy, a ona ma się lepiej niż kiedykolwiek w przeszłości. A czas pandemii minie. Myślę, że przed nami bardzo piękne lata, nie mówiąc już o tym, że w skali ogólnopolskiej w ostatnich kilkunastu latach dorobiliśmy się fenomenalnej infrastruktury muzycznej. Te obiekty we Wrocławiu, w Szczecinie, w Katowicach, Gdańsku, Bydgoszczy, Białymstoku, Olsztynie, Kielcach – to wszystko za chwile będzie wypełnione treścią i myślę, że tej treści towarzyszyć będzie entuzjazm publiczności.

Też tak to sobie wyobrażam. Ludzie mają pragnienie, żeby od czasu do czasu otrzeć się o elegancki świat, żeby przeżyć coś wyjątkowego w swoim życiu. A artyści bez publiczności nie istnieją; potrzebują publiczności. Poza tymi, którzy za publicznością nie przepadają.

Nie znam artystów, którzy nie kochają swojej publiczności.

Podobno takim ekscentrykiem był pianista Glenn Gould. Wierzył, że wystarczą nagrania.

To są stereotypy; jeden czy drugi nawet wielki mógł oczywiście wypowiedzieć się w ten sposób i taka arogancja mogła się pojawić. Ale tak jak kino nie zniszczyło teatru ani literatury, jak telewizja nie zniszczyła teatru ani kina i literatury, tak teraz i internet nie zawładnie światem sztuki, ponieważ nie niesie tego rodzaju emocji, których się doświadcza w widowisku na żywo. Ta relacja – artysta na scenie i publiczność na widowni jest w moim przekonaniu nieprzemijalna i trwa od czasów starożytnych. To są przyrodzone człowiekowi potrzeby, tego nie zmieni nawet bożek naszych czasów, czyli sztuczna inteligencja. Sztuka wypływa z bardzo głębokiego przeżycia artystycznego ludzi wybitnie uzdolnionych, wybranych przez pana Boga, obdarzonych talentem, który opatrzność daje nielicznym i jest to wielkim przywilejem. Wracając do tego, o czym mówiła pani wcześniej, nawet jeśli nazwiemy to, w dużym skrócie, snobizmem, nie jest niczym złym, jeśli prowadzi ku dobremu. Ludzie wybierają się na spektakl z poczuciem jakiegoś sensu, przynależności, do eleganckiego świata, ale na końcu przeżywają to doświadczenie i się otwierają. Zresztą jedna z takich linii programowych mojego działania polega na tym, żeby obniżać barierę psychologiczną w stosunku do świata opery w możliwie szerokich kręgach publiczności, zwłaszcza u młodzieży. Nasze programy edukacyjne są niczym innym, jak redukowaniem tej wątpliwości, „czy znajdę tu dla siebie coś ciekawego, interesującego; czy będzie powód, żeby wrócić”. Moje doświadczenie w dużej mierze pokazuje, że jednak na tle teatrów europejskich, tych wiodących, do których, mam nadzieję, się zaliczamy, nasza publiczność jest bardzo młoda.

Na czym polega to obniżanie bariery psychologicznej, jeśli chodzi o operę?

Na kilku rzeczach. Po pierwsze na jakościach artystycznych, które prezentujemy na scenie. Dzisiaj widowisko operowe nie może się oprzeć na dawnym, przez dekady obowiązującym schemacie, kiedy liczyła się tylko uroda głosu. Teraz istotna jest również sprawność aktorska śpiewaka, interesująca inscenizacja, znakomita oprawa plastyczna. Fundamentem na którym powstaje całość jest muzyka - prima la musica. Dramaturgia spektaklu zapisana jest w partyturze. Teatr operowy nie jest teatrem z muzyką ani muzyką w teatrze, to jest jedna całość. Opera oznacza dzieło, dzieło kompletne. Innymi słowy, to musi być wydarzenie artystyczne kompletne. Myślę, że udało się nam to zrealizować. Po drugie – nieustanne działania o charakterze promocyjnym i edukacyjnym, skierowane do możliwie szerokiej grupy ludzi, ale także do szkół, nauczycieli, itd. Po trzecie, utrzymanie cen biletów na poziomie, który, potocznie mówiąc, bierze pod uwagę kieszenie polskiej rodziny, tę część, która może być przeznczona na wydatki kulturalne. Nie możemy tu pójść w zupełną wyjątkowość podkreśloną bardzo wysokimi cenami biletów. Na szczęście jesteśmy szczodrze subsydiowani przez państwo i to jest system europejski. Tak jest wszędzie na naszym kontynencie, poza Wielką Brytanią; możemy regulować ceny biletów w stosunku do tego, czym ludzie dysponują. Te trzy kwestie mocno się ze sobą splatają. Ale najważniejsza z nich jest jakość artystyczna i odczuwana w związku z nią satysfakcja widza.

Pan odczuwał satysfakcję, kiedy oglądał, jak chóry, całe orkiestry w czasie pandemii nagrywały utwory – każdy oddzielnie i dzięki nowoczesnej technologii można je było scalić i pokazać w internecie?

To jeden z tych elementów działań o charakterze promocyjnym, ukazujący równocześnie niezwykłą kreatywność ludzi świata kultury, w szczególności opery i baletu. Przy okazji ujawniły się niektóre ukryte talenty naszych kolegów i koleżanek, ale nie tylko ich, bo też i z Paryża, Mediolanu, z Nowego Jorku, wszyscy starają się w jakiś sposób powiedzieć publiczności: „Jesteśmy. Mamy wciąż potrzebę kontaktowania się z wami – dziś przez zimny ekran, ale jutro zapraszamy do naszego prawdziwego domu, który, mamy nadzieję, jest także waszym domem”. Oceniam to niezmiernie pozytywnie; to jeden z tych wartościowych efektów ubocznych sytuacji, a jakiej się wszyscy znaleźliśmy.

Na pewno takim pozytywnym efektem było to, że wiele orkiestr, w tym np. Filharmonicy Berlińscy udostępnili swoje zasoby online. Czy zatem nie znajdą się tacy, którzy powiedzą: „Wszystko mam w internecie, nie muszę już nigdzie chodzić, bo bilety są takie drogie”?

(Śmiech). Trzeba brać pod uwagę to, o czym pani mówi, ale może być odwrotnie – doświadczenie takiego koncertu online skonfrontowane z przeżyciem uczestnictwa w tym zbiorowym wydarzeniu, które przecież nie ogranicza się tylko do relacji widownia czy sala koncertowa a scena, tylko do doświadczenia czegoś wzniosłego, gdy wchodzi się na przykład do Teatru Wielkiego. Samo piękno budynku, jego niepowszednie dostojeństwo, powaga, ogromna przestrzeń nasycona tak wyrafinowanym detalem – to wszystko człowieka uwzniośla i sprawia, że przeżywamy to, co pan Bóg wymyślił, budując świat w sześć dni roboczych plus niedziela, czyli dając ów charakter święta. Ludziom potrzeba świętowania, zwłaszcza bardzo potrzebne to jest w sytuacjach szczególnych. Stąd ta moja nadzieja, że ta niedziela będzie zawsze.

Też jestem o tym przekonana. Co dla Pana jest tym istotnym elementem tego, co wydarza się na koncercie na żywo, a czego nie da wersja online?

Przepływ energii. Wersja online z natury rzeczy sytuuje człowieka w roli obserwatora, a nie uczestnika. Tam nie ma tego naturalnego przepływu emocji pomiędzy kreacją artystyczną żywą i energią, która płynie z kierunku sceny i nie ma też energii, która płynie do artysty z widowni. A to są zespolone byty, które zamieniają się w dokonania artystyczne zapisywane w pamięci i które stanowią o wyjątkowości tej sytuacji.

Dla samych artystów ważna jest i ta relacja, której w pandemii również nie mogli doświadczać, a mianowicie to, co się dzieje między nimi samymi – między członkami orkiestry, solistami, aktorami czy tancerzami. Artyści, muzycy potrzebują też siebie samych, potrzebują razem grać, prawda?

Naturalnie, że tak! To co oni robią, określiłbym jako wyższą formę zabawy. Orkiestra to nie jest suma muzyków, ale jest to właśnie organizm zespolony; to jest ta nadzwyczajna synteza wartości, których każdy z nich dostarcza. Jeden inspiruje drugiego. Dyrygent zarządza, ale poszczególne głosy orkiestry budują fundament, na którym się coś rodzi i w zależności od energii, jakie płyną między nimi, mądrze zarządzanymi przez dyrygenta, mamy te wyjątkową jakość. Oczywiście, że sprawne mechanizmy technologiczne, które pozwalają zlepić coś w udatną całość, są ciekawe, ale żadną miarą nie zastępują sytuacji, jaka się dzieje na żywo.

Jak Pan teraz słucha muzyki?

Zakochałem się w radiowej Dwójce. Nie o to chodzi, że wcześniej nie słuchałem tego radia, bo słuchałem, ale raczej wybiórczo. Natomiast teraz, robiąc inne rzeczy, mogłem też równocześnie słuchać tego, co nadaje Dwójka, to zobaczyłem w niej nadzwyczajną wartość kultury narodowej; porównałem ją do rzeźby kubistycznej, w której linie i płaszczyzny biegną z pozoru w rożnych kierunkach, a oglądana z właściwej perspektywy jest konkretną i metaforyczną własnością kultury. Program Drugi Polskiego Radia to wspaniała muzyka klasyczna, to cudowny komentarz, który z jednej strony szanuje kompetencje słuchacza, wierzy w jego inteligencję, a z drugiej strony bardzo umiejętnie, żeby nie powiedzieć czule, odwołując się do języka Olgi Tokarczuk, buduje te kompetencje. To tematy dotyczące historii, współczesnej, jak i odległej, to są podróże kulinarne, to jest świetna narracja tego, co się dzieje współcześnie w teatrze, kinie, operze. Naprawdę znakomity program. Zatem głównie słucham Dwójki, ale także najnowszych płyt, które się ukazują. Dzisiaj był to chyba premierowy w radiowej Dwójce I koncert fortepianowy Beethovena w wykonaniu Krystiana Zimermana z londyńską orkiestrą w warunkach pandemii. Fenomenalne wydarzenie! Wydawało się, że nie dojdzie do skutku, a jednak się udało. Z kolei Narodowy Instytut Chopina wydał właśnie znakomitą płytę gitarzysty klasycznego Mateusza Kowalskiego.

Ciekawa jestem, którego z kompozytorów mógłby Pan słuchać ciurkiem?

Odpowiem słowami wielkiego romantyka Heinricha Heinego. Kiedy on siada do fortepianu nie jest wówczas ani Polakiem, ani Francuzem ani Niemcem. On zdradza pochodzenie wyższego rzędu, ma się wówczas wrażenie, że pochodzi z kraju Mozarta, Rafaela, Goethego, a jego prawdziwą ojczyznę stanowi marzycielskie królestwo poezji. To oczywiście Chopin.

No tak, mogłam się spodziewać takiej odpowiedzi (śmiech). Kiedy w czasie pandemii dla publiczności wszystkie te świątynie muzyki i sztuki zostały zamknięte, jakie wrażenie robiła wtedy na Panu pusta scena Teatru Wielkiego?

Przede wszystkim moja praca polegała w tym czasie na trzech rzeczach. Pierwsza to wdrażanie i robię to z całym zespołem moich koleżanek i kolegów, wszystkich tych standardów sanitarnych; utrzymanie tego reżimu, który pomniejsza ryzyko zakażeń w tym ogromnym organizmie. Po drugie, nieustannie musieliśmy przebudowywać repertuar zarówno ten premierowy, jak i codzienny. Jedne premiery spadały, trzeba było je lokować w nowej przestrzeni, też bez pewności, że będziemy mogli je zrealizować – to są jednak międzynarodowe zespoły realizatorów, rzeczy złożone, trudne do zaprojektowania w czasie takich ograniczeń. Po trzecie – praca nad sygnalizowaniem działań poszczególnych zespołów artystycznych w taki sposób, żeby mieć poczucie gotowości w każdej chwili do powrotu. Tej pracy więc wcale nie było mniej. Ona była inna, naznaczona większą liczbą znaków zapytania. To było rzeźbienie w przestrzeni niepewności. Ale odpowiadając na pani pytanie, muszę powiedzieć, że patrzenie w tym czasie na scenę wiązało się za każdym razem z uczuciem dojmującego bólu. Scena pusta. Fortepian, który stoi na tej scenie, jest tylko meblem. Bardzo pięknym, bo fortepiany na ogół mają cudowną formę rzeźbiarską, ale nie wychodzi z niego żaden dźwięk. To jest dramatyczne przeżycie. Tak samo dramatyczne, jak widok pustego foyer; fotele na widowni – co drugi, a czasem co czwarty – oznaczone czarnymi liniami pasków, informującymi, że na pewno na nich nikt nie usiądzie. Przypominam sobie moment inauguracji tego sezonu, rozpoczęty 12 września koncertem Jakuba Józefa Orlińskiego. Nie mam zwyczaju wychodzić na scenę z okazji inauguracji sezonu, ale tym razem, ponieważ był to powód powitania publiczności po tylu miesiącach – od marca 2020 roku - postąpiłem inaczej. Wyszedłem i powiedziałem parę słów, po których zgromadzona publiczność obdarzyła mnie gromkimi brawami.

Co Pan powiedział?

Wyraziłem swoją radość związaną z tym, że zaczynamy, że po tylu miesiącach znów wracamy. Burza braw rozległa się nie dlatego, że to powiedziałem, tylko dlatego, że wspólnie poczuliśmy radość bycia razem. Ponownie w teatrze. Koncert był wspaniały. Jakub Józef Orliński to młoda gwiazda rozpoczynająca wielką międzynarodową karierę, absolwent naszej Akademii Operowej, uczestnik bardzo wielu kursów, które prowadziliśmy. Jeden z moich kolegów, który uczestniczył w tym koncercie, wychodząc usłyszał rozmowę starszego państwa; jego zdaniem wyglądali na nauczycieli liceum. Pan zwrócił się do swojej towarzyszki tymi słowami: „Widzisz Zosiu, jaki to piękny koncert. Dobrze, że przyszliśmy”. „Stasieńku! – odpowiedziała jego żona. – Najważniejsze, że byliśmy w teatrze. Zobacz, jakie to ważne”.

To takie ważne, że aż wywołuje u mnie dreszcze. Nie miał Pan obawy, że ta pandemia może nas stępić na odbieranie muzyki?

Ten niepokój miałem i mam nadal w sobie, ale nie z tego powodu, że pandemia nas stępiła. Pandemia nas z całą pewnością uskromniła. Jeżeli moim osobistym marzeniem jest pójść do mojej ulubionej restauracji na śledzia w śmietanie – na, jak mawiał Wojtek Młynarski, „metafizyczne danie” – to proszę sobie uzmysłowić, gdzie położyłem swoje osobiste aspiracje wyjątkowego przeżycia (śmiech). Obawiam się czegoś innego. A mianowicie obawiam się indywidualnych lęków, jakie są wpisane w tę sytuację, lęków ludzi przed uczestnictwem w sytuacjach zbiorowych. Owszem, ludzie, którzy przychodzą do teatru charakteryzują się poziomem kultury wysokiej, o aspiracjach powyżej tego, co jest średnią. Oni nie zachowują się tak, jak ci, wygłodniali zabaw turyści na zakopiańskich Krupówkach, ale ten lęk przed niewidocznym a groźnym w nas jest.

Czy sztuka nie ma właściwości, aby ten lęk zniwelować?

Pragnienie uczestnictwa w sztuce oczywiście ten lęk pomniejsza, ale na pewno nie całkowicie, nie do zera. To pragnienie jest powyżej tego lęku. Pytanie, jakie miejsce zajmuje ów niepokój w naszych sercach i duszach, w trosce o własną rodzinę, już nie tylko o własne bezpieczeństwo. Tego się bałem. Dziś wiem, że bilety w tych uskromnionych racjach na pierwsze spektakle rozeszły się błyskawicznie. Program mamy bardzo atrakcyjny, więc nie mam wątpliwości; będzie się cieszył zainteresowaniem publiczności, bo to są spektakle wybitne i wybitne gwiazdy; wspomniana Aleksandra Kurzak, następnie recital Piotra Beczały, potem „Werther” z Piotrem kreującym postać tytułową, jeszcze w marcu wspaniały mozartowski „Czarodziejski flet”. Po raz ostatni na naszej scenie będzie doświadczyć wspaniałej choreografii Johna Neumeiera w „Damie Kameliowej”, kończy nam się licencja na ten spektakl. Zatem tych spektakli, które mają w sobie atrakcyjność przyciągania widza będzie bardzo wiele. Marzę o tym, żeby publiczność wróciła do teatru i głęboko wierzę, że tak się stanie.

od 7 lat
Wideo

Zmarł wybitny poeta Ernest Bryll

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Waldemar Dąbrowski: To było rzeźbienie w przestrzeni niepewności - Portal i.pl

Wróć na naszemiasto.pl Nasze Miasto